Rewolucja islamska (według Chomeiniego)

Wojciech Giełżyński - Byłem gościem Chomeiniego / okładka książki

Okładka książki ze strony serwisu LubimyCzytać.pl [link]

Skądinąd co za dylemat dla teoretyków, dla specjalistów od typologii rewolucji. Rewolucja socjalistyczna — to jasne, walka wyzyskiwanych przeciw wyzyskującym. Rewolucja burżuazyjna — jasne, walka antyfeudalna w obrębie klas posiadających. Rewolucja narodowowyzwoleńcza — walka przeciw kolonializmowi. Ale rewolucja islamska, zarazem antyimperialistyczna i antykomunistyczna, naruszająca per se system kapitalistyczny, dokonana pod przewodem duchowieństwa przeciw monarchii i równocześnie przeciw nowoczesnej technokracji — nie, taka kombinacja nie mieści się w konwencjonalnych kategoriach i poniekąd obraża zdrowy rozsądek. Więc noże kontrrewolucja? Ale jakaż kontrrewolucja obala absolutystyczny despotyzm, łamie skrajny elitaryzm, na piedestał wynosi masy ludowe i zrywa służalczą zależność od imperializmu? To, o zdarzyło się w Iranie, wymaga więc świeżego spojrzenia. W cudownie racjonalnym i materialnym świecie wyłażą z kątów figlarne duszki, które nie dają się upchnąć w szufladzie.

Ażeby cokolwiek zrozumieć z genezy, podłoża dotychczasowego przebiegu rewolucji islamskiej, trzeba przede wszystkim porzucić europocentryczne złudzenie, że wszyscy ludzie na świecie myślą, czują i działają pod wpływem tych samych bodźców, które decydują w kręgu kultury europejskiej; że dla wszystkich najważniejsze są ideały stałego postępu materialnego, wolności (w tym rozumieniu, jakie na Starym Kontynencie zrodziło się w dobie Odrodzenia, a dojrzało w dobie Wielkiej Rewolucji Francuskiej) oraz sprawiedliwości społecznej w takim sensie, jaki ukształtował się dzięki socjalistycznemu nurtowi i ideowemu.

Chomeini nie podziela żadnego z tych ideałów. A właśnie on zdobył „rząd dusz” i poprowadził naród do zwycięstwa. Czy dlatego, że obdarzony jest niezwykłą siłą woli, cechami charyzmatycznymi, mistyczną aureolą? Tak, ale to dopiero połowa prawdy. W świecie muzułmańskim, zwłaszcza wśród szyitów, od dawna najwyższy autorytet zdobywali ci spośród uczonych w Koranie, ulemów i ajatollahów, którzy najlepiej potrafili wyczuć nastroje mas i w naukach swoich wzmacniali owe właśnie nastroje, nadając im sankcję „głosu bożego”. Cybernetyka określa taką zależność jako sprzężenie zwrotne dodatnie. Chomeini niczego nie narzucał swoim współobywatelom — jakby to czynić mógł, siedząc w samotności poza krajem? — lecz skumulował ich własne obsesje i dążenia, ich ideały, zsyntetyzował je w zwartą, choć zaskakującą doktrynę, podbudowaną mistyczną potęgą Koranu. Dzięki temu stał się ogólnonarodowym przywódcą — symbolem.

Jakież to były ideały? W zasadzie tradycyjne, wynikające ze świadomości religijnej: ideał nierozerwalnej jedności państwa i religii, ideał równości wiernych w obliczu Boga, ideał wspólnoty wiernych (umma), który nieraz już w dziejach muzułmanów eksplodował wrogością do świata niewiernych, do obcości. Ale te ideały, od wieków zakodowane w świadomości muzułmanów, dopiero wtedy stają się autentyczną siłą, pobudzającą masy do działania, gdy istnieją okoliczności społeczno-polityczne, które prowokują do buntu. Takie okoliczności w Iranie były.

Ale jeśli nawet cała ideologia Chomeiniego zostanie jutro lub za rok wpisana w księgę utopii, jaka zrodziła się w zaułkach miasta Kom, to przecież nie da się już z księgi historii wymazać faktu, że rewolucja irańska przebiegła dokładnie tak, jak wyprorokował imponujący starzec o krzaczastych brwiach, który z regularnością hejnału mariackiego nadawał wiernym dwa zdania: Szach musi odejść! Allach jest wielki!

Wojciech Giełżyński „Byłem gościem Chomeiniego”, Wydawnictwo Książka i Wiedza (Warszawa 1981) str. 27-28, 26

„Dzikie kotowanie”, czyli wiercenia głębinowe

Nasza kamienica - zbiór reportaży (okładka)

Okładka książki ze strony prowadzonej przez Toruński Antykwariat Księgarski [link]

W dawnych czasach, gdy projektowano gdzieś drążenie szybu czy nawet kopanie studni – puszczano kota z nadmuchanym pęcherzem, przywiązanym do ogona. Kot biegał jak szalony, pęcherz wydawał bowiem mrożące krew dźwięki – aż kot padał bez życia. W tym miejscu wiercono szyb. […] ten okres poszukiwań Anglicy nazywają dziś jeszcze „Wild cating”, czyli „dzikie kotowanie”.

Tak zaczynało się owo „dzikie kotowanie”, którego prawdziwy koniec wreszcie nadchodzi, bo rudę już na powierzchnię się wydobywa kopalnianym szybem, na razie jako urobek przy drążeniu chodników. […]

No tak, to już koniec „dzikiego kotowania”! […] Sprzęt z każdym rokiem nowocześniejszy, metody doskonalsze, […] praktykę kilku lat „dzikiego kotowania” mamy za sobą. Te badania geologiczne, które prowadzimy teraz, (…) możemy już spokojnie nazwać „oswojonym kotowaniem”.

[…] „dzikie kotowanie” – ów okres romantyczny – się skończyło. Jest teraz „kotowanie” zorganizowane.

Janusz Roszko: Koniec „dzikiego kotowania” – reportaż ze zbioru pt. „Nasza kamienica” (wybór i wstęp: Andrzej Wasilewski) – Wyd. ISKRY (Warszawa, 1972) – str. 91, 102, 86

„Pocieszenie” (uwięzionego)

Przekonał się już w starym budynku w Ambergu, w jak delikatny sposób może przejawić się „pociecha duchowa”. Osadzono tam mianowicie człowieka skazanego na piętnaście lat. Trzeciego dnia odwiedził go kapelan więzienny i spytał, jak długo będzie jeszcze siedział. Tamten podał straszliwą liczbę i otrzymał przyjacielską pociechę: „No, mój drogi, to nie tak źle! Zauważ, proszę cię, że trzy dni masz już za sobą!”

Ernst Wiechert „Las umarłych” – Wydawnictwo Pojezierze (Olsztyn 1988), str. 51-52

(Wstydliwe) Słowo na (literę) Ż


Marcin Wicha „Rzeczy, których nie wyrzuciłem”, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2017

(Kleks)

Tego słowa nie było. Tylko czasem wyskakiwało z ust jak przekleństwo. Pojawiało się w szkolnych żartach, obelgach i przezwiskach. Leksykalny wybryk. Kleks.

Należałoby otworzyć nawias z ostrożnym dopiskiem, bo przecież cały czas tkwiło w słownikach, w starych powieściach, w encyklopediach.

Grunt, że nie plamiło podręczników. Nie kalało czytanek. Nie grasowało po gazetach. Nie paskudziło ścian, murów ani tablic pamiątkowych. Trzecie znaczenie w słowniku Doroszewskiego. Kleks. Plama atramentu. Jest nawet przykład:

Gustlik wysuwał koniuszek języka, pocił się, stawiał grubaśne żydy na papierze i wzdychał po kryjomu.

Słowo pozwalało sobie na figle. Trzeci synonim — pan Kleks – trafił do tytułu najpopularniejszej w Polsce książki dla dzieci. Spokojnie mieszkał w tornistrach dziatwy i na urzędowych listach lektur. Rudowłosy bohater nie budził żadnych podejrzeń, a nazwiskiem autora nazywano przedszkola i place zabaw. Dopiero za demokracji prawicowi radni coś skojarzyli i położyli kres tym fanaberiom.

W świecie mojego dzieciństwa nie było Żydów. To znaczy — mogli być po cichu. W czterech ścianach, w małych grupach, w domu, na cmentarzu i w przeszłości. Sekretu strzegła cenzura. Na straży trwały dobre maniery. A czasem także uprzejmość. Obyczaje. Kultura. Takt. Niechęć do ostentacji.

Kiedyś rozmawiałem ze znajomym nieżyjące go już artysty.
— Był Żydem?- spytałem.
— Skądże.
—To czemu zapisał wszystkie prace państwu Izrael?
— Nie wiem. Jego sprawa. Co to za pytanie? Nie było takiego tematu. Nigdy.

Otóż to. Nie było tematu. A poza tym Jeżeli już, no wiecie, to oni zawsze mówili po polsku. Pięknie mówili, znali na pamięć Balladynę i Trylogię:
— Babciu, czy w twoim domu ktoś mówił po żydowsku?
— Skądże. Wszyscy byli wykształceni.
A w ogóle to:
— Nie mówię, że jestem Żydem, bo ludzie mogliby się poczuć nieswojo — tłumaczył starszy krewny.
Boże, jak to potwornie wkurzało moją matkę. Więc chwytała to słowo. Dźgała na oślep. Babcie i ciocie robiły wielkie oczy.
— Coś ci się przywidziało, Joasiu. Co ty możesz o tym wiedzieć. Waszego pokolenia to nie dotyczy. Ciebie to nie dotyczy. Co było, a nie jest. Chcesz dokładkę?

Ale na nią to nie działało. Wdawała się w niepotrzebne dyskusje. Etniczne awantury mojej matki to były prawdziwe arcydzieła gatunku. Pamiętam pewnego zażywnego pana i jego dyżurną anegdotę:
— Miałem wątpliwą przyjemność widzieć Bergen-Belsen nazajutrz po wyzwoleniu — zaczynał – i te maleńkie Żydóweczki…

Facet chciał tylko opowiedzieć swoją najlepszą historyjkę, złoty przebój wśród urlopowych opowiastek. Zawsze zaczynał od tej „wątpliwej przyjemności” i jechał dalej. Co go podkusiło, żeby opowiadać o „maleńkich Żydóweczkach” w obecności mojej matki? Szybko pożałował. Rozszarpała drania, rozszarpała publicznie, rozerwała na strzępy w hallu domu wczasowego architektów. Sklepiony sufit jeszcze długo odbijał echem jego skargi:
— Ale co w tym obraźliwego? A jak inaczej powiedzieć, że Żydóweczka jest małego wzrostu?

Właśnie tak gorszyła zacne panie. Warczała na nauczycielki. Pacyfikowała sprzedawców. Kazała milczeć antysemickim taksówkarzom. Nie reagowała na nasze:
— Po co to robisz?
Zrywała się do walki jak przewrażliwiony semicki nosorożec. Rozzłoszczony desygnat niewymawialnego rzeczownika. Bezczelna Stara Żydówa.
— Mamo, wystarczy, chodźmy stąd, zostaw, jeszcze ktoś ci coś powie.

Marcin Wicha „Rzeczy, których nie wyrzuciłem”, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2017, str. 132-134

(Tablica)

Potem słowo zaczęło się pojawiać. Najpierw powoli i ostrożnie. W miasteczku K. odsłonięto tablicę pamiątkową.

Czasem przyjeżdżały zagraniczne wycieczki. Nasza gospodarka potrzebowała dewiz. Wycieczki wysiadały z błyszczących autokarów. Chodziły. Zaglądały. Mogły paść jakieś pytania.

Więc w 1983 roku pojawiła się tablica. Wmurowali ją przy tylnym wejściu do kina, w miejscu, gdzie pan operator wychodził na papierosa (ze środka dobiegały stłumione dialogi i szum projektora).

A gdzie mieli ją powiesić? Z przodu wisiała gablota z repertuarem. Przewiesić gablotkę — głupio. Dać tablicę obok? Jakże tak? Tu ofiary faszyzmu, a tam Wielki wąż Chingachgook (prod. NRD, bez ograniczeń).

No to wmurowali z tyłu. W tekście — wyobrażam sobie, ile czasu zajęło ustalanie właściwej formuły – mowa o byłych mieszkańcach. „Byłych” — jakby chodziło o dymisję. Jakby ktoś ich odwołał ze stanowiska mieszkańca.

Pamięci trzech tysięcy obywateli polskich narodowości żydowskiej, byłych mieszkańców wymordowanych przez okupanta hitlerowskiego w okresie drugiej wojny światowej.

Ciekawe, czy kamieniarzowi płacili od litery.

Przymiotniki są dłuższe od rzeczowników. I całe to zdanie było długie jak tyczka. Bambusowa wędka. Mechaniczne ramię z mnóstwem przegubów, dopełnień i przydawek. Byle trzymać to słowo jak najdalej od siebie.

Tyle liter. Tyle warstw. Dopiero gdzieś na końcu dyndał, ten… Kto? Mieszkaniec. Były mieszkaniec i były okupant. Podobno w pewnym okresie ci dwaj mieli z sobą na pieńku.

Tamten inny, niedopuszczalny, rzeczownik byłby jak kleks. Balon z farbą ciśnięty o ścianę z białego kamienia. O mur kina. Byłej synagogi.

Następne lata miały przynieść koncerty klezmerskie. Restauracje z kulkami macowymi. Stoiska i stragany. Sprzedaż kosmetyków z Morza Martwego. Obrazy olejne (kolorowe domy i czarne plamy chałatów). A także figurki Żyda z pieniążkiem. Żyda ze skrzypcami. Żyda z wiadrem. Nieśmiałość minęła.

I wszyscy mieli udział w zyskach. Z wyjątkiem byłych, oczywiście.

Marcin Wicha „Rzeczy, których nie wyrzuciłem”, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2017, str. 136-137

Nagrody za książki, czyli literatura w służbie ideologii

Krzysztof Varga „Dziennik hipopotama”, Wyd. ISKRY (2020)

Nagrody powinny być za książki, a nie za poczucie humoru, nie za przekaz feministyczny, ekologiczny, patriotyczny, za przekaz męski, żeński albo nijaki. Oczywiście, niech sobie będą nagrody za najlepszą powieść kryminalną, za najlepszą powieść sci-fi, za najlepszą marynistyczną, ale powieść zawsze i wszędzie nagradzać należy za to, jaką jest powieścią, a nie kogo reprezentuje, w czyim imieniu się wypowiada, za kim jest albo przeciw komu. Liczba nagród za powieść może być w danym kraju dowolna, może być ich trzy, trzydzieści bądź trzysta, ale zawsze ma to być nagroda za powieść, a nie światopogląd, poczucie humoru lub jego brak.

Krzysztof Varga „Dziennik hipopotama”, Wyd. ISKRY (2020), str. 66-67

Powieść przeciwko rasizmowi, powieść przeciwko seksizmowi i powieść za równouprawnieniem mniejszości seksualnych i etnicznych, powieść przeciwko umowom śmieciowym i powieść za Unią Europejską oraz powieść przeciwko nacjonalizmowi, powieść przeciwko jedzeniu mięsa i zarazem za wegetarianizmem, ale z drugiej strony powieść przeciwko wegetarianom i za mięsożercami, powieść za aborcją i powieść przeciw aborcji, powieść za Kościołem i dla równowagi powieść przeciw Kościołowi – wszystkie te powieści pisane z tezą w punkcie wyjścia.

Miałem w ręku ostatnio powieść przeciw egzorcyzmom. I od pierwszej strony widać, że autor nie chciał napisać powieści, ciekawy sam, co mu z niej wyjdzie, dokąd go daimonion na swych czarnych skrzydłach poniesie, ale stawiając pierwsze słowo, wiedział, że pisze słuszną powieść przeciwko złym egzorcyzmom.

Wydźwięk powieści ma się poniekąd sam siebie zrodzić, pisanie pod tezę jest niczym innym, jak tylko spełnianiem oczekiwań politycznych poszczególnych grup nacisku. Chcesz pokazać koszmar strasznej pracy za nędzną płacę? Pokaż, ale nie podchodź do tego jako do zadania politycznego, nie wypełniaj oczekiwań publicystów, polityków ani nawet społeczników. Oczywiście historia zna setki przykładów „powieści zaangażowanych”, które obroniły się artystycznie, a nie tylko ideowo, ale zawsze stała za nimi moc literatury, a nie władza polityki – one były przeciwko polityce, za to stały po stronie człowieka. We współczesnych powieściach zaangażowanych nie ma człowieka, są tylko postaci wygłaszające słuszne bądź niesłuszne poglądy, a duchy wczesnej powieści pozytywistycznej i socrealistycznych produkcyjniaków podają sobie ektoplazmatyczne ręce, pohukując przy tym złowieszczo.

Krzysztof Varga „Dziennik hipopotama”, Wyd. ISKRY (2020), str. 170-171

Filmy w stylu

Korzystając z uprzejmości znajomego miałem okazję obejrzeć niedawno dwa filmy wyprodukowane przez serwis NETFLIX. I o ile z jakością produkcji filmowej i serialowej zamawianej przez NETFLIX u innych producentów (np. polskie seriale pokazywane na tej platformie) jest różnie to czasem da się trafić na coś, co da się oglądać bez poczucia straconego czasu. Tytuł tego wpisu to filmy w stylu, bo kojarzą mi się z klimatem wcześniej już oglądanych produkcji.

W ostatnim czasie były to dla mnie dwa filmy. Nie będę opisywał tutaj fabuły każdego z nich, ale pierwszy to thriller „SecurityPetera Chelsoma. Ma klimat czarnego kryminału i kojarzy mi się z filmami sensacyjnymi/thrillerami François Ozona (w szczególności z filmem „Basen”, ale nie tylko). Jeśli ktoś oglądał filmy Ozona i gustuje w takich klimatach, to zapewne i ten film Chelsoma przypadnie do gustu.

Drugi z filmów to „The Meyerowitz Stories (New and Selected)” [polski tytuł: „Opowieści o rodzinie Meyerowitz (utwory wybrane)”]. Jest to tragikomedia (a w zasadzie bardziej komediodramat) z gwiazdorską obsadą (żeby wymienić Dustina Hoffmana, Emmę Thompson, Bena Stillera, czy Adama Sandlera, który w tym filmie gra pierwszoplanową rolę). Film ten przypomina produkcje Woody’ego Allena. Nie tylko dlatego, że akcja dzieje się w Nowym Jorku, a historia opowiada losy rodziny o korzeniach żydowskich. Narracja, budowanie postaci (bohaterowie z artystycznej rodziny, o neurotycznych charakterach), rodzaj poczucia humoru – wszystko to nawiązuje do stylu filmów Woody’ego Allena. Dla miłośników kina Allena myślę, że jest to pozycja obowiązkowa. Film jest z 2017 roku, ale akurat tak się składa, że nie jestem na bieżąco z filmami i nie oglądam wszystkiego jak leci. Nawet jeśli słyszałem o jakichś filmach w momencie ich wejścia na ekrany kin czy platform streamingowych to często oglądam je dopiero po bardzo długim czasie (nawet po kilku latach). Częściej jednak decyduję się na obejrzenie nieznanego dla mnie filmu czytając skrócony opis i nie ma dla mnie znaczenia, czy film jest z bieżącego roku, czy sprzed kilku lat. Więc proszę mi wybaczyć, że reklamuję jakieś starocie. Wychodzę z założenia, że film jest dobry lub zły i nie ma znaczenia, czy to jakaś ramota, czy nowość, więc zdarza mi się z przyjemnością oglądać star(sz)e filmy, nawet takie, które już wcześniej widziałem.

Landrynki

— Weźmy, na przykład, cukierki zwane landrynkami…

Co to jest landrynka? A co to jest „montpensier”? Dawniej nasi uczyli się od Francuzów robić „montpensier”. Tyle tylko, że sprzedawano je w cukierniach zawinięte w papierki. A teraz właśnie ten Landryn… Także słowo, niby zamorskie, co też właśnie potrzebne jest do handlu. A sprawa wyszła całkiem po prostu.

Dla cukierni Grigorija Jelisiejewa wyrabiał „montpensier” chałupniczym sposobem niejaki Fiedia. Każdego ranka przynosił do cukierni skrzynkę „montpensier”. Robił je w specjalny sposób: połówka biała, a druga czerwona lub pstra. Prócz niego nikt nie umiał tak robić. Zawijał to w papierki. Po jakichś imieninach, może jeszcze po pijanemu, zerwał się, by zanieść towar do Jelisiejewa. Widzi, że stoi przygotowana nakryta skrzynka. Schwycił i biegnie, żeby się nie spóźnić. Przynosi. Jelisiejew otwiera skrzynkę i krzyczy:

— Coś ty tu przyniósł?…

Fiedia widzi, że zapomniał zawinąć w papierki. Porwał skrzynkę i w nogi. Zmęczył się, przysiadł na krawężniku koło gimnazjum żeńskiego. Biegną gimnazistki, jedna, druga.

— Po czemu cukierki?…

Nie rozumie…

— Chcesz po dwie kopiejki? Daj pięć sztuk.

Jedna podaje mu dziesiątkę… za nią druga… Fiedia bierze pieniądze i kombinuje, że to dobry interes. Potem sporo gimnazistek wybiegło, rozkupiły całą skrzynkę i powiadają:

— Przyjdź jutro na dziedziniec około dwunastej, na przerwę… Jak się nazywasz?

— Fiodor, a nazwisko Landryn…

Policzył zarobek — korzystniej niż sprzedawać Jelisiejewowi, a przy tym ma czysty zysk na złotych papierkach.

Nazajutrz znowu przyniósł pod gimnazjum.

— Landryn przyszedł!

Zaczął sprzedawać z początku roznosząc, potem w określonych punktach, a następnie założył fabrykę. Zaczęto te cukierki nazywać „landrynami” — słowo brzmiało po francusku… Landryn… landryn! A on sam był chłopem nowogrodzkim i swe nazwisko wziął od rzeczki Landry, nad którą leżała jego wieś.

Włodzimierz Gilarowski „Moje miasto” – (Wyd. „Czytelnik”, Warszawa 1964 – Wydanie I), str. 166-167

Retrofonia

Gdy przed Tobą 3 godziny wieczornej jazdy autokarem rejsowym, a kierowca (skądinąd sympatyczny i ogarnięty) katuje pasażerów utworami granymi w stacji RMF FM to zaczynasz doceniać fakt, że w smartfonie, który masz ze sobą jest wbudowany odbiornik radiowy (nawet z RDS-em!), a w kieszeni kurtki nosisz słuchawki.

Po prawie godzinie jazdy i słuchania tego, co wydobywa się z głośników radioodbiornika w autokarze postanowiłem słuchawkami dousznymi odciąć się od tych dźwięków otoczenia i spróbować znaleźć coś ciekawego w innych stacjach. W piątek – weekendu początek – nie jest to zadanie łatwe, bo wieczorową i nocną porą królują audycje z muzyką discodance. Nie wiedziałem jednak jakie stacje uda mi się odebrać, bo radio w smartfonie działa jedynie, gdy podłączone są do niego słuchawki robiące za antenę.

Przesuwając palcem wirtualną skalę radioodbiornika trafiłem na stację i audycję, na której zatrzymałem się na dłużej – na tak długo, jak pozwalał odbiór na słabej antenie, wewnątrz metalowej puszki jadącego dość szybko autokaru. A była to audycja o nazwie „Retrofonia” nadawana w Radiu dla Ciebie (RDC Warszawa), czyli warszawskiej regionalnej rozgłośni Polskiego Radia.

Już sama nazwa audycji sugeruje jakiego rodzaju muzyki można się w niej spodziewać. W tej, słuchanej przeze mnie pojawiły się piosenki m.in. Hanki Ordonówny oraz Wiery Gran. Tej konkretnej audycji można posłuchać tutaj. Ta i poprzednie są dostępne w formie podcastów na stronie internetowej audycji „Retrofonia” radia RDC Warszawa. Dobra opcja dla kogoś, kto z różnych przyczyn nie mógł wysłuchać na żywo programu w radiu lub też – jak ja – trafił na nią przypadkiem i chciałby zapoznać się z innymi jej odcinkami.

Cieszy fakt, że w piątkowy wieczór można posłuchać czegoś innego, niż w zdecydowanej większości ponadregionalnych stacji radiowych w Polsce. Żałować można tylko, że to program tylko w stacji regionalnej. Ale dobrze, że jest opcja posłuchania już audycji post factum.

Elegia (dla) bidoków

O książce Hillbilly Elegy która jest dostępna także w polskim tłumaczeniu pod tytułem „Elegia dla bidoków” dowiedziałem się niedawno z felietonu Ziemowita Szczerka w tygodniku „Polityka”.

Przeglądając Netflix natknąłem się na ten amerykański tytuł i skojarzyłem z tytułem z felietonu. Postanowiłem go obejrzeć. I skupię się na wrażeniach po projekcji. Sam nie kieruję się recenzjami podejmując decyzję, czy obejrzeć dany film. Wiele razy rozczarowałem się, gdy zachwalany przez wielu recenzentów film okazał się (dla mnie) słaby, a filmy z niską oceną przypadły mi do gustu. Dlatego nie oceniam, póki nie zobaczę. A oglądam, jeśli dany temat, bohaterowie, czy wydarzenia przedstawione w opisie filmu zainteresują mnie na tyle, że zdecyduję się poświęcić czas na seans. W ogóle to staram się nie czytać recenzji, by uniknąć spoilerów zdradzających różne kluczowe momenty, więc będę bardzo oszczędny w opisach. Różne recenzje dotyczące ekranizacji „Elegii dla bidoków” przeczytałem dopiero po jej obejrzeniu.

Film zrealizowany trochę w klimacie „Co gryzie Gilberta Grape’a”, a trochę w stylu Disneyowskich produkcji familijnych, w których nagła zmiana sytuacji życiowej powoduje wielkie zamieszanie w życiu bohatera i zmusza go do podjęcia działań. Hillbilly Elegy to sprawnie pokazana historia głównego bohatera, chociaż w wielkim skrócie. Czasy współczesne przeplatane są retrospektywą z lat młodzieńczych. Doskonałe dwie role kobiece: matki i babki bohatera. I w zasadzie tyle. Bo film – niestety – wpisuje się w schemat budowania mitu Ameryki. I jest zrobiony ku pokrzepieniu serc.

Pokazuje tę Amerykę, w której sukces zależy od człowieka, gdzie szansa leży na wyciągnięcie ręki, pod warunkiem, że człowiek zdecyduje się po tę szansę schylić. Niestety, jest to obraz bardzo naciągany, nieuwzględniający wszystkich życiowych zmiennych.

Bohater, czyli J.D. Vance – autor książki Hillbilly Elegy, przedstawiony w filmie, ma niby swoim przykładem zaświadczać, że kariera od pucybuta do milionera jest możliwa. I że on – człowiek z nizin społecznych – ma prawo tak twierdzić. Prawda jest taka, że jemu się udało, co automatycznie nie oznacza, że wyjątek potwierdza regułę. Kontrprzykładem dla tej pozytywistycznej teorii jest postać jego matki.

Więcej zdradzać nie będę. Film ogląda się szybko, chociaż to 2 godziny. Jeśli ktoś czytał książkę to jako uzupełnienie może obejrzeć „Elegię dla bidoków”, by skonfrontować wydarzenia przedstawione przez J.D. Vance’a z filmową opowieścią. Szkoda tylko, że czegoś zabrakło w tym filmie, chociaż nie potrafię za bardzo uchwycić czego.

Jeśli ktoś gustuje w kinie społecznym, obyczajowym to jednak warto zobaczyć. Dla mnie ten seans to była odskocznia od serwowanej naokoło telewizyjnej papki, w stylu Avengers i innych tego typu produkcji.