(Wstydliwe) Słowo na (literę) Ż


Marcin Wicha „Rzeczy, których nie wyrzuciłem”, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2017

(Kleks)

Tego słowa nie było. Tylko czasem wyskakiwało z ust jak przekleństwo. Pojawiało się w szkolnych żartach, obelgach i przezwiskach. Leksykalny wybryk. Kleks.

Należałoby otworzyć nawias z ostrożnym dopiskiem, bo przecież cały czas tkwiło w słownikach, w starych powieściach, w encyklopediach.

Grunt, że nie plamiło podręczników. Nie kalało czytanek. Nie grasowało po gazetach. Nie paskudziło ścian, murów ani tablic pamiątkowych. Trzecie znaczenie w słowniku Doroszewskiego. Kleks. Plama atramentu. Jest nawet przykład:

Gustlik wysuwał koniuszek języka, pocił się, stawiał grubaśne żydy na papierze i wzdychał po kryjomu.

Słowo pozwalało sobie na figle. Trzeci synonim — pan Kleks – trafił do tytułu najpopularniejszej w Polsce książki dla dzieci. Spokojnie mieszkał w tornistrach dziatwy i na urzędowych listach lektur. Rudowłosy bohater nie budził żadnych podejrzeń, a nazwiskiem autora nazywano przedszkola i place zabaw. Dopiero za demokracji prawicowi radni coś skojarzyli i położyli kres tym fanaberiom.

W świecie mojego dzieciństwa nie było Żydów. To znaczy — mogli być po cichu. W czterech ścianach, w małych grupach, w domu, na cmentarzu i w przeszłości. Sekretu strzegła cenzura. Na straży trwały dobre maniery. A czasem także uprzejmość. Obyczaje. Kultura. Takt. Niechęć do ostentacji.

Kiedyś rozmawiałem ze znajomym nieżyjące go już artysty.
— Był Żydem?- spytałem.
— Skądże.
—To czemu zapisał wszystkie prace państwu Izrael?
— Nie wiem. Jego sprawa. Co to za pytanie? Nie było takiego tematu. Nigdy.

Otóż to. Nie było tematu. A poza tym Jeżeli już, no wiecie, to oni zawsze mówili po polsku. Pięknie mówili, znali na pamięć Balladynę i Trylogię:
— Babciu, czy w twoim domu ktoś mówił po żydowsku?
— Skądże. Wszyscy byli wykształceni.
A w ogóle to:
— Nie mówię, że jestem Żydem, bo ludzie mogliby się poczuć nieswojo — tłumaczył starszy krewny.
Boże, jak to potwornie wkurzało moją matkę. Więc chwytała to słowo. Dźgała na oślep. Babcie i ciocie robiły wielkie oczy.
— Coś ci się przywidziało, Joasiu. Co ty możesz o tym wiedzieć. Waszego pokolenia to nie dotyczy. Ciebie to nie dotyczy. Co było, a nie jest. Chcesz dokładkę?

Ale na nią to nie działało. Wdawała się w niepotrzebne dyskusje. Etniczne awantury mojej matki to były prawdziwe arcydzieła gatunku. Pamiętam pewnego zażywnego pana i jego dyżurną anegdotę:
— Miałem wątpliwą przyjemność widzieć Bergen-Belsen nazajutrz po wyzwoleniu — zaczynał – i te maleńkie Żydóweczki…

Facet chciał tylko opowiedzieć swoją najlepszą historyjkę, złoty przebój wśród urlopowych opowiastek. Zawsze zaczynał od tej „wątpliwej przyjemności” i jechał dalej. Co go podkusiło, żeby opowiadać o „maleńkich Żydóweczkach” w obecności mojej matki? Szybko pożałował. Rozszarpała drania, rozszarpała publicznie, rozerwała na strzępy w hallu domu wczasowego architektów. Sklepiony sufit jeszcze długo odbijał echem jego skargi:
— Ale co w tym obraźliwego? A jak inaczej powiedzieć, że Żydóweczka jest małego wzrostu?

Właśnie tak gorszyła zacne panie. Warczała na nauczycielki. Pacyfikowała sprzedawców. Kazała milczeć antysemickim taksówkarzom. Nie reagowała na nasze:
— Po co to robisz?
Zrywała się do walki jak przewrażliwiony semicki nosorożec. Rozzłoszczony desygnat niewymawialnego rzeczownika. Bezczelna Stara Żydówa.
— Mamo, wystarczy, chodźmy stąd, zostaw, jeszcze ktoś ci coś powie.

Marcin Wicha „Rzeczy, których nie wyrzuciłem”, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2017, str. 132-134

(Tablica)

Potem słowo zaczęło się pojawiać. Najpierw powoli i ostrożnie. W miasteczku K. odsłonięto tablicę pamiątkową.

Czasem przyjeżdżały zagraniczne wycieczki. Nasza gospodarka potrzebowała dewiz. Wycieczki wysiadały z błyszczących autokarów. Chodziły. Zaglądały. Mogły paść jakieś pytania.

Więc w 1983 roku pojawiła się tablica. Wmurowali ją przy tylnym wejściu do kina, w miejscu, gdzie pan operator wychodził na papierosa (ze środka dobiegały stłumione dialogi i szum projektora).

A gdzie mieli ją powiesić? Z przodu wisiała gablota z repertuarem. Przewiesić gablotkę — głupio. Dać tablicę obok? Jakże tak? Tu ofiary faszyzmu, a tam Wielki wąż Chingachgook (prod. NRD, bez ograniczeń).

No to wmurowali z tyłu. W tekście — wyobrażam sobie, ile czasu zajęło ustalanie właściwej formuły – mowa o byłych mieszkańcach. „Byłych” — jakby chodziło o dymisję. Jakby ktoś ich odwołał ze stanowiska mieszkańca.

Pamięci trzech tysięcy obywateli polskich narodowości żydowskiej, byłych mieszkańców wymordowanych przez okupanta hitlerowskiego w okresie drugiej wojny światowej.

Ciekawe, czy kamieniarzowi płacili od litery.

Przymiotniki są dłuższe od rzeczowników. I całe to zdanie było długie jak tyczka. Bambusowa wędka. Mechaniczne ramię z mnóstwem przegubów, dopełnień i przydawek. Byle trzymać to słowo jak najdalej od siebie.

Tyle liter. Tyle warstw. Dopiero gdzieś na końcu dyndał, ten… Kto? Mieszkaniec. Były mieszkaniec i były okupant. Podobno w pewnym okresie ci dwaj mieli z sobą na pieńku.

Tamten inny, niedopuszczalny, rzeczownik byłby jak kleks. Balon z farbą ciśnięty o ścianę z białego kamienia. O mur kina. Byłej synagogi.

Następne lata miały przynieść koncerty klezmerskie. Restauracje z kulkami macowymi. Stoiska i stragany. Sprzedaż kosmetyków z Morza Martwego. Obrazy olejne (kolorowe domy i czarne plamy chałatów). A także figurki Żyda z pieniążkiem. Żyda ze skrzypcami. Żyda z wiadrem. Nieśmiałość minęła.

I wszyscy mieli udział w zyskach. Z wyjątkiem byłych, oczywiście.

Marcin Wicha „Rzeczy, których nie wyrzuciłem”, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2017, str. 136-137

Nagrody za książki, czyli literatura w służbie ideologii

Krzysztof Varga „Dziennik hipopotama”, Wyd. ISKRY (2020)

Nagrody powinny być za książki, a nie za poczucie humoru, nie za przekaz feministyczny, ekologiczny, patriotyczny, za przekaz męski, żeński albo nijaki. Oczywiście, niech sobie będą nagrody za najlepszą powieść kryminalną, za najlepszą powieść sci-fi, za najlepszą marynistyczną, ale powieść zawsze i wszędzie nagradzać należy za to, jaką jest powieścią, a nie kogo reprezentuje, w czyim imieniu się wypowiada, za kim jest albo przeciw komu. Liczba nagród za powieść może być w danym kraju dowolna, może być ich trzy, trzydzieści bądź trzysta, ale zawsze ma to być nagroda za powieść, a nie światopogląd, poczucie humoru lub jego brak.

Krzysztof Varga „Dziennik hipopotama”, Wyd. ISKRY (2020), str. 66-67

Powieść przeciwko rasizmowi, powieść przeciwko seksizmowi i powieść za równouprawnieniem mniejszości seksualnych i etnicznych, powieść przeciwko umowom śmieciowym i powieść za Unią Europejską oraz powieść przeciwko nacjonalizmowi, powieść przeciwko jedzeniu mięsa i zarazem za wegetarianizmem, ale z drugiej strony powieść przeciwko wegetarianom i za mięsożercami, powieść za aborcją i powieść przeciw aborcji, powieść za Kościołem i dla równowagi powieść przeciw Kościołowi – wszystkie te powieści pisane z tezą w punkcie wyjścia.

Miałem w ręku ostatnio powieść przeciw egzorcyzmom. I od pierwszej strony widać, że autor nie chciał napisać powieści, ciekawy sam, co mu z niej wyjdzie, dokąd go daimonion na swych czarnych skrzydłach poniesie, ale stawiając pierwsze słowo, wiedział, że pisze słuszną powieść przeciwko złym egzorcyzmom.

Wydźwięk powieści ma się poniekąd sam siebie zrodzić, pisanie pod tezę jest niczym innym, jak tylko spełnianiem oczekiwań politycznych poszczególnych grup nacisku. Chcesz pokazać koszmar strasznej pracy za nędzną płacę? Pokaż, ale nie podchodź do tego jako do zadania politycznego, nie wypełniaj oczekiwań publicystów, polityków ani nawet społeczników. Oczywiście historia zna setki przykładów „powieści zaangażowanych”, które obroniły się artystycznie, a nie tylko ideowo, ale zawsze stała za nimi moc literatury, a nie władza polityki – one były przeciwko polityce, za to stały po stronie człowieka. We współczesnych powieściach zaangażowanych nie ma człowieka, są tylko postaci wygłaszające słuszne bądź niesłuszne poglądy, a duchy wczesnej powieści pozytywistycznej i socrealistycznych produkcyjniaków podają sobie ektoplazmatyczne ręce, pohukując przy tym złowieszczo.

Krzysztof Varga „Dziennik hipopotama”, Wyd. ISKRY (2020), str. 170-171

Filmy w stylu

Korzystając z uprzejmości znajomego miałem okazję obejrzeć niedawno dwa filmy wyprodukowane przez serwis NETFLIX. I o ile z jakością produkcji filmowej i serialowej zamawianej przez NETFLIX u innych producentów (np. polskie seriale pokazywane na tej platformie) jest różnie to czasem da się trafić na coś, co da się oglądać bez poczucia straconego czasu. Tytuł tego wpisu to filmy w stylu, bo kojarzą mi się z klimatem wcześniej już oglądanych produkcji.

W ostatnim czasie były to dla mnie dwa filmy. Nie będę opisywał tutaj fabuły każdego z nich, ale pierwszy to thriller „SecurityPetera Chelsoma. Ma klimat czarnego kryminału i kojarzy mi się z filmami sensacyjnymi/thrillerami François Ozona (w szczególności z filmem „Basen”, ale nie tylko). Jeśli ktoś oglądał filmy Ozona i gustuje w takich klimatach, to zapewne i ten film Chelsoma przypadnie do gustu.

Drugi z filmów to „The Meyerowitz Stories (New and Selected)” [polski tytuł: „Opowieści o rodzinie Meyerowitz (utwory wybrane)”]. Jest to tragikomedia (a w zasadzie bardziej komediodramat) z gwiazdorską obsadą (żeby wymienić Dustina Hoffmana, Emmę Thompson, Bena Stillera, czy Adama Sandlera, który w tym filmie gra pierwszoplanową rolę). Film ten przypomina produkcje Woody’ego Allena. Nie tylko dlatego, że akcja dzieje się w Nowym Jorku, a historia opowiada losy rodziny o korzeniach żydowskich. Narracja, budowanie postaci (bohaterowie z artystycznej rodziny, o neurotycznych charakterach), rodzaj poczucia humoru – wszystko to nawiązuje do stylu filmów Woody’ego Allena. Dla miłośników kina Allena myślę, że jest to pozycja obowiązkowa. Film jest z 2017 roku, ale akurat tak się składa, że nie jestem na bieżąco z filmami i nie oglądam wszystkiego jak leci. Nawet jeśli słyszałem o jakichś filmach w momencie ich wejścia na ekrany kin czy platform streamingowych to często oglądam je dopiero po bardzo długim czasie (nawet po kilku latach). Częściej jednak decyduję się na obejrzenie nieznanego dla mnie filmu czytając skrócony opis i nie ma dla mnie znaczenia, czy film jest z bieżącego roku, czy sprzed kilku lat. Więc proszę mi wybaczyć, że reklamuję jakieś starocie. Wychodzę z założenia, że film jest dobry lub zły i nie ma znaczenia, czy to jakaś ramota, czy nowość, więc zdarza mi się z przyjemnością oglądać star(sz)e filmy, nawet takie, które już wcześniej widziałem.

Landrynki

— Weźmy, na przykład, cukierki zwane landrynkami…

Co to jest landrynka? A co to jest „montpensier”? Dawniej nasi uczyli się od Francuzów robić „montpensier”. Tyle tylko, że sprzedawano je w cukierniach zawinięte w papierki. A teraz właśnie ten Landryn… Także słowo, niby zamorskie, co też właśnie potrzebne jest do handlu. A sprawa wyszła całkiem po prostu.

Dla cukierni Grigorija Jelisiejewa wyrabiał „montpensier” chałupniczym sposobem niejaki Fiedia. Każdego ranka przynosił do cukierni skrzynkę „montpensier”. Robił je w specjalny sposób: połówka biała, a druga czerwona lub pstra. Prócz niego nikt nie umiał tak robić. Zawijał to w papierki. Po jakichś imieninach, może jeszcze po pijanemu, zerwał się, by zanieść towar do Jelisiejewa. Widzi, że stoi przygotowana nakryta skrzynka. Schwycił i biegnie, żeby się nie spóźnić. Przynosi. Jelisiejew otwiera skrzynkę i krzyczy:

— Coś ty tu przyniósł?…

Fiedia widzi, że zapomniał zawinąć w papierki. Porwał skrzynkę i w nogi. Zmęczył się, przysiadł na krawężniku koło gimnazjum żeńskiego. Biegną gimnazistki, jedna, druga.

— Po czemu cukierki?…

Nie rozumie…

— Chcesz po dwie kopiejki? Daj pięć sztuk.

Jedna podaje mu dziesiątkę… za nią druga… Fiedia bierze pieniądze i kombinuje, że to dobry interes. Potem sporo gimnazistek wybiegło, rozkupiły całą skrzynkę i powiadają:

— Przyjdź jutro na dziedziniec około dwunastej, na przerwę… Jak się nazywasz?

— Fiodor, a nazwisko Landryn…

Policzył zarobek — korzystniej niż sprzedawać Jelisiejewowi, a przy tym ma czysty zysk na złotych papierkach.

Nazajutrz znowu przyniósł pod gimnazjum.

— Landryn przyszedł!

Zaczął sprzedawać z początku roznosząc, potem w określonych punktach, a następnie założył fabrykę. Zaczęto te cukierki nazywać „landrynami” — słowo brzmiało po francusku… Landryn… landryn! A on sam był chłopem nowogrodzkim i swe nazwisko wziął od rzeczki Landry, nad którą leżała jego wieś.

Włodzimierz Gilarowski „Moje miasto” – (Wyd. „Czytelnik”, Warszawa 1964 – Wydanie I), str. 166-167

Retrofonia

Gdy przed Tobą 3 godziny wieczornej jazdy autokarem rejsowym, a kierowca (skądinąd sympatyczny i ogarnięty) katuje pasażerów utworami granymi w stacji RMF FM to zaczynasz doceniać fakt, że w smartfonie, który masz ze sobą jest wbudowany odbiornik radiowy (nawet z RDS-em!), a w kieszeni kurtki nosisz słuchawki.

Po prawie godzinie jazdy i słuchania tego, co wydobywa się z głośników radioodbiornika w autokarze postanowiłem słuchawkami dousznymi odciąć się od tych dźwięków otoczenia i spróbować znaleźć coś ciekawego w innych stacjach. W piątek – weekendu początek – nie jest to zadanie łatwe, bo wieczorową i nocną porą królują audycje z muzyką discodance. Nie wiedziałem jednak jakie stacje uda mi się odebrać, bo radio w smartfonie działa jedynie, gdy podłączone są do niego słuchawki robiące za antenę.

Przesuwając palcem wirtualną skalę radioodbiornika trafiłem na stację i audycję, na której zatrzymałem się na dłużej – na tak długo, jak pozwalał odbiór na słabej antenie, wewnątrz metalowej puszki jadącego dość szybko autokaru. A była to audycja o nazwie „Retrofonia” nadawana w Radiu dla Ciebie (RDC Warszawa), czyli warszawskiej regionalnej rozgłośni Polskiego Radia.

Już sama nazwa audycji sugeruje jakiego rodzaju muzyki można się w niej spodziewać. W tej, słuchanej przeze mnie pojawiły się piosenki m.in. Hanki Ordonówny oraz Wiery Gran. Tej konkretnej audycji można posłuchać tutaj. Ta i poprzednie są dostępne w formie podcastów na stronie internetowej audycji „Retrofonia” radia RDC Warszawa. Dobra opcja dla kogoś, kto z różnych przyczyn nie mógł wysłuchać na żywo programu w radiu lub też – jak ja – trafił na nią przypadkiem i chciałby zapoznać się z innymi jej odcinkami.

Cieszy fakt, że w piątkowy wieczór można posłuchać czegoś innego, niż w zdecydowanej większości ponadregionalnych stacji radiowych w Polsce. Żałować można tylko, że to program tylko w stacji regionalnej. Ale dobrze, że jest opcja posłuchania już audycji post factum.

Elegia (dla) bidoków

O książce Hillbilly Elegy która jest dostępna także w polskim tłumaczeniu pod tytułem „Elegia dla bidoków” dowiedziałem się niedawno z felietonu Ziemowita Szczerka w tygodniku „Polityka”.

Przeglądając Netflix natknąłem się na ten amerykański tytuł i skojarzyłem z tytułem z felietonu. Postanowiłem go obejrzeć. I skupię się na wrażeniach po projekcji. Sam nie kieruję się recenzjami podejmując decyzję, czy obejrzeć dany film. Wiele razy rozczarowałem się, gdy zachwalany przez wielu recenzentów film okazał się (dla mnie) słaby, a filmy z niską oceną przypadły mi do gustu. Dlatego nie oceniam, póki nie zobaczę. A oglądam, jeśli dany temat, bohaterowie, czy wydarzenia przedstawione w opisie filmu zainteresują mnie na tyle, że zdecyduję się poświęcić czas na seans. W ogóle to staram się nie czytać recenzji, by uniknąć spoilerów zdradzających różne kluczowe momenty, więc będę bardzo oszczędny w opisach. Różne recenzje dotyczące ekranizacji „Elegii dla bidoków” przeczytałem dopiero po jej obejrzeniu.

Film zrealizowany trochę w klimacie „Co gryzie Gilberta Grape’a”, a trochę w stylu Disneyowskich produkcji familijnych, w których nagła zmiana sytuacji życiowej powoduje wielkie zamieszanie w życiu bohatera i zmusza go do podjęcia działań. Hillbilly Elegy to sprawnie pokazana historia głównego bohatera, chociaż w wielkim skrócie. Czasy współczesne przeplatane są retrospektywą z lat młodzieńczych. Doskonałe dwie role kobiece: matki i babki bohatera. I w zasadzie tyle. Bo film – niestety – wpisuje się w schemat budowania mitu Ameryki. I jest zrobiony ku pokrzepieniu serc.

Pokazuje tę Amerykę, w której sukces zależy od człowieka, gdzie szansa leży na wyciągnięcie ręki, pod warunkiem, że człowiek zdecyduje się po tę szansę schylić. Niestety, jest to obraz bardzo naciągany, nieuwzględniający wszystkich życiowych zmiennych.

Bohater, czyli J.D. Vance – autor książki Hillbilly Elegy, przedstawiony w filmie, ma niby swoim przykładem zaświadczać, że kariera od pucybuta do milionera jest możliwa. I że on – człowiek z nizin społecznych – ma prawo tak twierdzić. Prawda jest taka, że jemu się udało, co automatycznie nie oznacza, że wyjątek potwierdza regułę. Kontrprzykładem dla tej pozytywistycznej teorii jest postać jego matki.

Więcej zdradzać nie będę. Film ogląda się szybko, chociaż to 2 godziny. Jeśli ktoś czytał książkę to jako uzupełnienie może obejrzeć „Elegię dla bidoków”, by skonfrontować wydarzenia przedstawione przez J.D. Vance’a z filmową opowieścią. Szkoda tylko, że czegoś zabrakło w tym filmie, chociaż nie potrafię za bardzo uchwycić czego.

Jeśli ktoś gustuje w kinie społecznym, obyczajowym to jednak warto zobaczyć. Dla mnie ten seans to była odskocznia od serwowanej naokoło telewizyjnej papki, w stylu Avengers i innych tego typu produkcji.

Gorączka złota po Zagładzie

A jakby to było tu, w lasach między Tończą, Teofilówką a Krzemieniem? Powiecie: ale kolei brak. A jakby była? Do linii łączącej Małkinię z Sokołowem tylko piętnaście kilometrów. Co to jest piętnaście kilometrów bocznicy dla Niemca? I jakby stamtąd unosił się ten czarny dym i potem niesiony wiatrem osiadałby na słomianych strzechach, impregnując je ludzkim tłuszczem? I jakby z tych dołów nocą wstawała czerwona łuna? I czuć by było woń śmierci i to by weszło i w te strzechy, i w te ściany, i przez ściany do domów, weszło w rzeczy i w szafy, w ubrania i w pościel, świeżą, gotową dla gości? I jakbym w swoim beciku też to musiał poczuć, pierwszego dnia, gdy dziadek przyjechał po nas furmanką, i furmankę też by było tym czuć, i konia, i wszystko? Jak w Poniatowie i Wólce Okrąglik. I jakby oni wszyscy: dziadek, babka, ciotki, wujenki, stryjenki, cała wieś musieli patrzeć na wolno sunące wagony i nasłuchiwać odgłosów, których nigdy wcześniej nie słyszeli, i gdy zawiał wiatr, musieli czuć tę woń ni to ludzką, ni to zwierzęcą, ten smród brudu i śmierci, i nawet oni przyzwyczajeni do chlewów, obór, zdychania, padliny nie wiedzieliby, co z tym zapachem zrobić? Bo przecież ciągnął niby jeszcze od żywych, ale już nieistniejących.

Rzeka płynie, a ja od Bużysk patrzę na wieś po drugiej stronie. Pomiędzy nagimi drzewami widzę wieżyczkę kościoła. Ledwo pamiętam jego wnętrze, ale było jasne i przytulne, po wiejsku barokowe. Po ikonostasie nie został ślad. Nie pamiętam też przymusu. Czasami w niedzielę omijałem bramę i szedłem nad rzekę, na wzgórze, by patrzeć na drugą stronę. Parafia była pod wezwaniem Przemienienia Pańskiego, więc to nadrzeczne wzniesienie mogło być lokalną górą Tabor. Gehenna leżała trzydzieści kilometrów na północny zachód. A gdyby tu? Przychodziłbym z wiejskimi chłopakami na pola popiołów, na zasypane doły, na zatarte ślady. Pod pomnik z kamienia.

Naiwny szczyl z miasta ze znajomością szkolnej historii. Chłopaki wiedziałyby więcej. Od ojców, od dziadków, z rozmów dorosłych przy wódce. Mówilibyśmy o złocie. Złoto rozpalałoby naszą wyobraźnię tak samo jak seks. Skarby. Złoto jest wieczne, więc czulibyśmy je pod stopami. Poprzez popioły. Mogę sobie to wyobrazić. Tę wyspę skarbów. I naszą rozmowę przy tanim winie. Ze ten to to, że tamten tamto, że zaraz po wojnie to się znajdowało, że wystarczyło pokopać, że nikt nie pilnował, że leżało prawie na wierzchu, grzebnąć i już, przesiać popiół i ziemię i zaraz się błyszczało. A nie strach? Jaki strach? Ani tu trupa nie było, ani kości, nic. Strach na cmentarzu jest, a nie na takiej pogorzeli, że siać trzeba, żeby w ogóle coś. Tak byśmy rozmawiali. Ze jeden to, drugi tamto stąd ma. Dach z blachy, chlew z cegły i jeszcze pochowane na zaś.

Tak byśmy rozmawiali, złoto nocą świeciłoby z ziemi. Może byśmy nawet przyszli szarą godziną pokopać nieśmiało tu czy tam. Chłopcy zawsze szukają skarbów. A jeszcze w miejscu, gdzie na pewno są… No ale to było trzydzieści kilometrów dalej, więc zamiast schodzić do Gehenny, przesiadywaliśmy na górze Tabor i zamiast za złotem tęskniliśmy za Białostockiem. Przynajmniej ja. No ale teraz patrzę na drugi brzeg i wyobrażam sobie, że jednak, że idą przez las, niby ostrożnie, ale niosą szpadle, łopaty jak na jakiś późny pogrzeb, sita do siania prochów, wódkę na odwagę, bo chociaż spalone i żydowskie, to jednak kość się trafi, pusty oczodół wyjrzy, więc niby nie trupy, ale jednak trupy.

Wyobrażam sobie, jak gdzieś na boku po dwóch, po trzech rozważają: iść nie iść, jak kobiety mówią: „Ani mi się waż”, a inne, że tak, bo przecież wszyscy chodzą, i wieczorami szeptem, żeby dzieci nie słyszały, przy wątłym płomyku albo już w łóżku, w ciemnościach, które tylko blask złota rozświeca. Bo przecież niczyje leży w pokładach popiołów, które są jak przedwieczny minerał, jak geologia: wapń, krzem, potas, pierwiastki, a nie żadne życie. Więc niczyje, zostawione na przepadek, bo ziemia wchłonie głębiej i głębiej, i na wieki wieków, i nikomu nic z tego. Tak. Bo ich już nie ma tak bardzo, jakby nigdy nie było. Dym i minerał. I jak w alchemii złoto wydestylowane z bytu. Więc trzeba iść, idźmy, bracia nędzni, bracia z chałup pod strzechą nasiąkniętą tłuszczem, bracia, idźmy, bo się należy za nędzę, za rabi garb, idźmy nawet w noc, bo blask podziemny nam poświeci. Tak sobie wyobrażam, stojąc w chłodnym i srebrzystym świetle wczesnej zimy. Jak na kolanach przegrzebują warstwy rękami, w które ziemia wżarła się na zawsze. Nawykli do wykopków, do wilgotnego gruntu, do zgiętego grzbietu. Stoję na drugim brzegu, nad metalicznym nurtem i myślę o nich, jak idą po niczyje, bo nie może być czyjeś, należące, skoro kogoś nie ma.

I to nawet nie, że umarł, ale po prostu go nie ma, bo ciało zmieniło się w dym i pył, czyli w nic. I nawet jak była dusza, to przecież inna i nie nasza. Tak musieli myśleć, żeby odegnać strach. A może tylko słuchali instynktu. Więc przymykam powieki i widzę, jak rozkopują i grzebią, czujni, niewinni i zachłanni. Bardziej pomysłowi kupują za samogon trotyl od Ruskich i detonacjami rwą pokłady popiołów, by potem cierpliwie je przesiewać, aż pojawi się błysk, blask kruszcu albo kamienia. Może dom byłby murowany i pod blachą? Więc od razu inne dzieciństwo. Inne odgłosy, inne zapachy, wszystko inaczej. Szepty po kątach. Półsłówka. Czarne cienie pamięci. Zawiść. Strach, że przyjdą nocą, żeby odebrać. Bo kiedy złoto raz zabłyśnie, nie gaśnie już nigdy. Świeci przez ściany, przez podłogi, przez drewno i przez mur, świeci na całą wieś i na przyszłość, bo jest nie do zapomnienia i świeci do śmierci. Wyobrażam sobie, że byłbym wtedy z bogatszego domu i sam byłbym inny dzięki żydowskiemu złotu, i żyłbym jak z połkniętą trucizną, nie wiedząc, kiedy zadziała.

Andrzej Stasiuk „Wschód”, Wyd. Czarne, Wołowiec 2015 – wydanie I, str. 109-112

W ostatnich latach ukazało się wiele publikacji poświęconych poszukiwaniom złota należącego do ofiar Holokaustu. Podejmujące ten temat najszerzej to wydawnictwa książkowe: „Płuczki” Pawła Piotra Reszki (Wyd. Agora, 2019), a także wydane wcześniej, bo w 2011 „Złote żniwa. Rzecz o tym, co się działo na obrzeżach zagłady Żydów” Jana Tomasza Grossa (Wydawnictwo „Znak”, Kraków 2011).

Lublin(, który mógłby być stolicą Polski)

Nie miałem nic przeciwko, żeby Lublin został stolicą całego kraju. Ale nie tak jak w czterdziestym czwartym, tylko naprawdę. Bardziej przypominał Polskę niż Warszawa. Z tymi jej wieżowcami z importu i fontannami, które miały na wieki zetrzeć hańbę prowincjonalizmu niedającą jej spać po nocach. Lublin był lepszy. Niczego nie udawał. Lodowaty wiatr ze wschodu o dziesiątej wieczór wymiatał ulice z ludzi. Tylko w sobotę Krakowskim szła młodzież. Nikogo starszego. Szli skuleni i mówili głośno. Klęli i mieli pospolite głosy. Dziewczyny tak samo jak faceci. Przyjechali ze swoich miasteczek i próbowali wypełnić niewypełnialną pustkę tego miasta. Dlatego Lublin bardziej przypominał Polskę z jej nieciągłością, przerwami w zabudowie, z jej zwielokrotnioną, nieoczywistą tożsamością. Na Wyszyńskiego pod czwórką widziałem czarny szyld: „Flagi narodowe, kościelne, unijne”. Więc Lublin walczył. Próbował pozszywać to, co się rozłaziło w palcach. Lublin był bohaterski i pozbawiony ostentacji. Handlował na lodowatym asfalcie w ciemnej dolinie czasu i głosami młodych próbował wypełnić śmiertelną ciszę.

Andrzej Stasiuk „Wschód”, Wyd. Czarne, Wołowiec 2015 – wydanie I, str. 92

Świat i człowiek – rzeczywistość w obiektywie

Wstrząsające to, co widział i dokumentował za pomocą aparatu fotograficznego i wspaniałe to, co robi (oby jak najdłużej) dla świata, w którym przyszło mu żyć. Sebastião Salgado. Dokument o nim pt. Sól ziemi, prezentowany na festiwalu Docs Against Gravity (i nagradzany na wielu festiwalach na świecie) można (jeszcze przez chwilę, bo do końca poniedziałku 18.05.2020) obejrzeć na portalu Ninateka (Sól ziemi). Prawie dwugodzinny, pełnometrażowy dokument wyreżyserował  Wim Wenders, a pomagał mu w tym syn głównego bohatera – Juliano Ribeiro Salgado.

[Tym wpisem rozpoczynam nową kategorię: Film. Do tej pory jakoś nie miałem okazji prezentować tu, czy polecać produkcji wideo. Z książkami sprawa jest o niebo łatwiejsza: bierzesz interesujący Cię cytat i to on ma robić robotę. Z filmem jest trudniej. Trzeba go jakoś opisać, by zachęcić a jednocześnie nie zdradzać zbyt wiele i nie odbierać tym samym przyjemności (z) oglądania. Generalnie blog ma zwracać uwagę na różne rzeczy, a to Ty ostatecznie – czytelniczko, bądź czytelniku (o ile w ogóle tacy tutaj są) – (z)decydujesz się sięgnąć po prezentowane dzieło.]

Salgado, podobnie jak Kapuściński zdecydował się opowiadać świat. W przeciwieństwie do niego nie był z zawodu reporterem (Kapuściński miał za sobą studia humanistyczne) – stał się nim. Zamiast notesu i maszyny do pisania wybrał aparat (nota bene aparat, który kupiła jego żona, bo był jej potrzebny do pracy, ale jemu tak się spodobało fotografowanie, że zrezygnował z dobrze płatnej pracy jako ekonomista-analityk przygotowujący raporty dla międzynarodowych organizacji, w tym dla ONZ).

„Sól ziemi” to dokument o życiu Sebastião Salgado. Jego syn – Juliano Ribeiro, współtworzący film, jest jednocześnie współbohaterem. Postanowił towarzyszyć ojcu podczas jednej z fotograficznych eskapad. I nie po to, by zasmakować awanturniczego stylu życia podróżnika, ale by zrozumieć co kierowało jego ojcem, gdy opuszczał dom na wiele miesięcy, by realizować swoje fotograficzne projekty. Ich światy się przeplatają.

W pierwszej części dokumentu widzimy historię początków Salgado z fotografią i dalsze 30 lat zajmowania się robieniem zdjęć. Gdy musiał wyjechać z Brazylii i został dzięki temu obywatelem świata. Mieszkał w Paryżu, w Londynie, a potem też w innych miejscach. Dokumentował ginące plemiona Amazonii i Indonezji, katastrofy humanitarne i konflikty zbrojne.

Wiele z jego zdjęć to kadry, które zapadną w pamięci na zawsze. Nie da się ich wymazać. Każdy powinien je zobaczyć. Na nich to, co robimy jako ludzie i jacy jesteśmy. Ikoniczne obrazy.

Przygnieciony ciężarem ludzkiego nieszczęścia postanowił fotografować przyrodę – jej zmiany, to, co robi z nią człowiek i to, jak ona się broni przed ludźmi ostatkiem sił. Zdjęcia miały być jego hołdem dla Natury. O tym opowiada druga część dokumentu Wima Wendersa i syna Sebastião Salgado.

Gdy na początku lat 90-tych mógł już legalnie i bezpiecznie wrócić do Brazylii odwiedził rodziców na ich dawnej farmie. Niegdyś zielona oaza, porośnięta drzewami i łąkami, po wielu latach zamieniła się w jałowy step. Drzewa z okolicznych lasów ojciec Salgado sprzedawał, by zapewnić synowi i 7-miu córkom wykształcenie, a na łąkach wypasał bydło, które utrzymywało rodzinę. Zdołowany tym widokiem Sebastiao wraz z żoną postanowił ożywić ten teren i przywrócić mu dawne życie. Zaczęli – początkowo na niewielką skalę – zalesiać okoliczne wzgórza. Wiele drzew się nie przyjęło, ale oni nie rezygnowali. Do nich dołączyli inni wolontariusze do sadzenia i już prawie przemysłowo zaczęli razem hodować sadzonki i ukorzeniać drzewa. Udało im się i do tej pory zasadzili ponad 2,5 miliona drzew, a teren, który był ojcowizną Salgado za zgodą rodziny został przekształcony w park krajobrazowy i otwarty dla turystów. Jest tam też hodowla drzew, a botanicy uczą wszystkich chętnych jak sadzić drzewa i rozdają sadzonki.

Film trwa prawie 2 godziny, bo to pełnometrażowy dokument (reżyseruje Wim Wenders, więc autor nie byle jakich produkcji), więc warto sobie zarezerwować czas na spokojne jego obejrzenie. Nie jest też raczej odpowiedni dla dzieci poniżej 10. roku życia, bo w historii z początków jego fotograficznej przygody prezentowane są wstrząsające zdjęcia z wojen i katastrof humanitarnych.