A jakby to było tu, w lasach między Tończą, Teofilówką a Krzemieniem? Powiecie: ale kolei brak. A jakby była? Do linii łączącej Małkinię z Sokołowem tylko piętnaście kilometrów. Co to jest piętnaście kilometrów bocznicy dla Niemca? I jakby stamtąd unosił się ten czarny dym i potem niesiony wiatrem osiadałby na słomianych strzechach, impregnując je ludzkim tłuszczem? I jakby z tych dołów nocą wstawała czerwona łuna? I czuć by było woń śmierci i to by weszło i w te strzechy, i w te ściany, i przez ściany do domów, weszło w rzeczy i w szafy, w ubrania i w pościel, świeżą, gotową dla gości? I jakbym w swoim beciku też to musiał poczuć, pierwszego dnia, gdy dziadek przyjechał po nas furmanką, i furmankę też by było tym czuć, i konia, i wszystko? Jak w Poniatowie i Wólce Okrąglik. I jakby oni wszyscy: dziadek, babka, ciotki, wujenki, stryjenki, cała wieś musieli patrzeć na wolno sunące wagony i nasłuchiwać odgłosów, których nigdy wcześniej nie słyszeli, i gdy zawiał wiatr, musieli czuć tę woń ni to ludzką, ni to zwierzęcą, ten smród brudu i śmierci, i nawet oni przyzwyczajeni do chlewów, obór, zdychania, padliny nie wiedzieliby, co z tym zapachem zrobić? Bo przecież ciągnął niby jeszcze od żywych, ale już nieistniejących.
Rzeka płynie, a ja od Bużysk patrzę na wieś po drugiej stronie. Pomiędzy nagimi drzewami widzę wieżyczkę kościoła. Ledwo pamiętam jego wnętrze, ale było jasne i przytulne, po wiejsku barokowe. Po ikonostasie nie został ślad. Nie pamiętam też przymusu. Czasami w niedzielę omijałem bramę i szedłem nad rzekę, na wzgórze, by patrzeć na drugą stronę. Parafia była pod wezwaniem Przemienienia Pańskiego, więc to nadrzeczne wzniesienie mogło być lokalną górą Tabor. Gehenna leżała trzydzieści kilometrów na północny zachód. A gdyby tu? Przychodziłbym z wiejskimi chłopakami na pola popiołów, na zasypane doły, na zatarte ślady. Pod pomnik z kamienia.
Naiwny szczyl z miasta ze znajomością szkolnej historii. Chłopaki wiedziałyby więcej. Od ojców, od dziadków, z rozmów dorosłych przy wódce. Mówilibyśmy o złocie. Złoto rozpalałoby naszą wyobraźnię tak samo jak seks. Skarby. Złoto jest wieczne, więc czulibyśmy je pod stopami. Poprzez popioły. Mogę sobie to wyobrazić. Tę wyspę skarbów. I naszą rozmowę przy tanim winie. Ze ten to to, że tamten tamto, że zaraz po wojnie to się znajdowało, że wystarczyło pokopać, że nikt nie pilnował, że leżało prawie na wierzchu, grzebnąć i już, przesiać popiół i ziemię i zaraz się błyszczało. A nie strach? Jaki strach? Ani tu trupa nie było, ani kości, nic. Strach na cmentarzu jest, a nie na takiej pogorzeli, że siać trzeba, żeby w ogóle coś. Tak byśmy rozmawiali. Ze jeden to, drugi tamto stąd ma. Dach z blachy, chlew z cegły i jeszcze pochowane na zaś.
Tak byśmy rozmawiali, złoto nocą świeciłoby z ziemi. Może byśmy nawet przyszli szarą godziną pokopać nieśmiało tu czy tam. Chłopcy zawsze szukają skarbów. A jeszcze w miejscu, gdzie na pewno są… No ale to było trzydzieści kilometrów dalej, więc zamiast schodzić do Gehenny, przesiadywaliśmy na górze Tabor i zamiast za złotem tęskniliśmy za Białostockiem. Przynajmniej ja. No ale teraz patrzę na drugi brzeg i wyobrażam sobie, że jednak, że idą przez las, niby ostrożnie, ale niosą szpadle, łopaty jak na jakiś późny pogrzeb, sita do siania prochów, wódkę na odwagę, bo chociaż spalone i żydowskie, to jednak kość się trafi, pusty oczodół wyjrzy, więc niby nie trupy, ale jednak trupy.
Wyobrażam sobie, jak gdzieś na boku po dwóch, po trzech rozważają: iść nie iść, jak kobiety mówią: „Ani mi się waż”, a inne, że tak, bo przecież wszyscy chodzą, i wieczorami szeptem, żeby dzieci nie słyszały, przy wątłym płomyku albo już w łóżku, w ciemnościach, które tylko blask złota rozświeca. Bo przecież niczyje leży w pokładach popiołów, które są jak przedwieczny minerał, jak geologia: wapń, krzem, potas, pierwiastki, a nie żadne życie. Więc niczyje, zostawione na przepadek, bo ziemia wchłonie głębiej i głębiej, i na wieki wieków, i nikomu nic z tego. Tak. Bo ich już nie ma tak bardzo, jakby nigdy nie było. Dym i minerał. I jak w alchemii złoto wydestylowane z bytu. Więc trzeba iść, idźmy, bracia nędzni, bracia z chałup pod strzechą nasiąkniętą tłuszczem, bracia, idźmy, bo się należy za nędzę, za rabi garb, idźmy nawet w noc, bo blask podziemny nam poświeci. Tak sobie wyobrażam, stojąc w chłodnym i srebrzystym świetle wczesnej zimy. Jak na kolanach przegrzebują warstwy rękami, w które ziemia wżarła się na zawsze. Nawykli do wykopków, do wilgotnego gruntu, do zgiętego grzbietu. Stoję na drugim brzegu, nad metalicznym nurtem i myślę o nich, jak idą po niczyje, bo nie może być czyjeś, należące, skoro kogoś nie ma.
I to nawet nie, że umarł, ale po prostu go nie ma, bo ciało zmieniło się w dym i pył, czyli w nic. I nawet jak była dusza, to przecież inna i nie nasza. Tak musieli myśleć, żeby odegnać strach. A może tylko słuchali instynktu. Więc przymykam powieki i widzę, jak rozkopują i grzebią, czujni, niewinni i zachłanni. Bardziej pomysłowi kupują za samogon trotyl od Ruskich i detonacjami rwą pokłady popiołów, by potem cierpliwie je przesiewać, aż pojawi się błysk, blask kruszcu albo kamienia. Może dom byłby murowany i pod blachą? Więc od razu inne dzieciństwo. Inne odgłosy, inne zapachy, wszystko inaczej. Szepty po kątach. Półsłówka. Czarne cienie pamięci. Zawiść. Strach, że przyjdą nocą, żeby odebrać. Bo kiedy złoto raz zabłyśnie, nie gaśnie już nigdy. Świeci przez ściany, przez podłogi, przez drewno i przez mur, świeci na całą wieś i na przyszłość, bo jest nie do zapomnienia i świeci do śmierci. Wyobrażam sobie, że byłbym wtedy z bogatszego domu i sam byłbym inny dzięki żydowskiemu złotu, i żyłbym jak z połkniętą trucizną, nie wiedząc, kiedy zadziała.